Listopad 2020
Udostępnij:

Dlaczego zapisałam się na UTW- Rolniczy


 

   Od trzydziestu lat mieszkam wśród przyrody i od 30 lat ta przyroda mnie nie koniecznie miło zaskakuje, zarówno ta hodowlana jak i dzika.

   Np. ostatnio: kupiłam duży Rododendron, ale jakoś tak marnie wyglądał, zrobiłam mu badanie w trakcie, którego uznałam, że przyczyną jego choroby są sklejone pąki na czubkach gałązek. Postanowiłam je z tego kleju umyć ciepłą wodą z dodatkiem Ludwika, żeby klej szybciej zszedł. Nie pomogło! 
   Pytam na wycieczce Profesora, co z tym klejem zrobić i dowiaduję się, że ten klej to jest naturalny a Rododendron żółknie, bo pewnie ma za mało kwaśną glebę. Nie przyznałam się do Ludwika.

   No i tak jest od 30 lat, w przeciwieństwie do pani Grażyny Tworek, która przedstawia nam fantastyczne zdrowe przepisy, które sama stosuje, ja zdobyłam bogatą wiedzę na temat tego co i jak należy robić, żeby nic się nie udawało i żeby być zdanym tylko na to, co ze sklepu. Mogę się nią podzielić.

   Zacznę od początku.

W 1989 r przeprowadziliśmy się do Parku Narodowego w którym mąż dostał pracę.

W dobie pustych wówczas sklepów spożywczych postanowiliśmy sami coś do jedzenia wyhodować. Było to śmiałe posunięcie dwojga mieszczuchów, ja znałam troszkę uprawianie przydomowego ogródka, z kolei znajomość rolnictwa mojego męża wyglądała tak, że przynosił natkę marchewki zamiast pietruszki i dziwił się że to nie to samo.

Hodowlę zaczęliśmy ambitnie od zakupu 6 młodych baranów.

 

                                     BARANY

    Zakupu na targu dokonał mój mąż wraz z kolegą /też Krakusem/ wskutek czego kupili 6 baranków od sześciu różnych matek. Efekt był taki, że każdego trzeba było osobno wyprowadzać i palikować. Wyglądało to w następująco: Jacek wchodził rano do stajenki, łapał jednego, ja uchylałam drzwi, Jacek wyjeżdżał na baranie, palikował, wracał, ja uchylałam drzwi.... i tak 6 razy, a wieczorem na odwrót.

  Po całej dolinie codziennie, szeroko rozstawione żeby się nie splątały, pasły się nasze barany. Dowiedzieliśmy się wówczas, że należało kupić matkę z młodymi, bo wtedy tylko ją się palikuje a młode się jej trzymają. W jesieni pozbyliśmy się baranów.

   Skoro nie gruby zwierz to może, chociaż kurki?

 

                                     KURY

     Zakupiliśmy ziarno i kurczaki, dostaliśmy też koguta, no i dobrze!

Tzn. byłoby dobrze gdyby nie to, że nie mieliśmy ogrodzenia, nasze szczęśliwe kury chodziły po całej dolinie i znosiły jajka gdzie popadło, w malinach, pokrzywach i innych chaszczach. Rzadko udawało się je znaleźć. Do tego nasz Haski jak przystało na myśliwską rasę upolował sobie czasem którąś.
W okolicy krążyły też lisy. Tak, więc dowiedziałam się - nie masz ogrodzenia? Nie hoduj kur. Po dwóch latach poddaliśmy się w tej dziedzinie.

     W międzyczasie był też założony warzywniak, który nie bez wysiłku pieliłam przez całe lato, jako że gleba była gliniasta w tym terenie. W jesieni, gdy przyszedł czas zbiorów okazało się że natka piękna, ale pod ziemią nie ma korzeni bo mysiory zjadły. Mysiorów karmić nie będę!
Warzywniak zlikwidowałam.

      Przez przypadek posiedliśmy też konia.

 

                                                      KOŃ

    Pewnego dnia przyszedł nasz kolega Piotr i pyta:

  - Jacek chcesz konia?

Obydwoje jeździliśmy na studiach konno- oczywiście chcemy konia. Konkretnie była to leciwa już klaczka, którą od kogoś dostał, ale nadawała się jeszcze pod siodło. Jacek zbudował dla konia stanowisko, zakupiliśmy siano i owies gdyż zbliżała się zima. Koń przybył, mój mąż zdążył się na nim przejechać ze dwa razy, ja już nie, bo dolinę zasypało śniegiem i szkapina ciągle się potykała, więc strach było na niej jeździć. To nic odbiję to sobie na wiosnę, pomyślałam.

   Na wiosnę pojawił się inny kolega i pyta:

  - Jacek chcesz kupić wóz? Mam ładną furkę krakowską, ale muszę ją sprzedać, bo nie mam gdzie trzymać.

  - No pewnie - mówi Jacek - mam konia to kupię i wóz. Kupił.

   Tydzień później przychodzi Piotrek do Jacka.

  - Sorry, musisz oddać konia, bo jego była właścicielka rozmyśliła się i chce go z powrotem. Został nam wóz, przez długie lata zdobił restaurację kolejnego kolegi, po czym się rozleciał.

Darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, ale w papiery można byłoby.

    Jesteśmy uparci, teraz przyszła kolej na kozę.

 

                                                   KOZA

    Z kozą było tak. Jeżdżąc do pobliskiego miasteczka na zakupy zobaczyłam, że przy drodze pasie się stado kóz. Od razu pomyślałam kupię kozę żeby moje dzieci piły wspaniałe, zdrowe, pyszne kozie mleko. Spytałam gospodarza czy może mi jedną sprzedać.

        Starą czy młodą?- spytał. Młoda kosztuje więcej.

        Młodą oczywiście.

Kiedy uzbierałam wymaganą sumę pojechaliśmy po kozę.
Zdziwiło mnie troszkę, że kiedy gospodarz ją wyprowadził niezbyt zgrabnie stawiała tylne nogi i miała dziwnie długie kopyta. Pytam chłopa co to znaczy.

        To nic, to tylko pazury jej urosły, jak będzie chodziła po kamieniach to se zetrze, mogę je od razu ciupnąć siekierą - mówi

        Nie! Tylko nie to – krzyczę - ale to ta młoda? - Upewniam się jeszcze.

        No pewnie

Na koniec mnie jeszcze pouczył:

        Pani ona teraz daje mleko, ale żeby na drugi rok też dawała to trzeba ją pokryć capem, musi mieć młode - dodaje widząc moją głupią minę.

 To było dla mnie pewne zaskoczenie, niezbita jednak z tropu pytam:

-       A kiedy kryć?

-       No jak się będzie goniła

-       A co to znaczy?

-       No, że chce do capa

-       Aha, a jak ja mam poznać że ona chce do capa? Tu już mnie zdenerwował.


Chłop się roześmiał i mówi - będzie często machała ogonem i będzie nerwowa.

Lato było upalne i koza cały czas machała tym swoim kikutem. Innych oznak nie dawała. W końcu późną jesienią zawiozłam ją do chłopa a raczej do jego capa.

Po trzech dniach maluchem wróciliśmy po kozę. Jacek wyjął przednie siedzenie żeby zrobić jej miejsce, ja za kierownicą, on z tyłu. Kiedy zobaczyliśmy naszą kozię Bezię nie poznałam jej w pierwszym momencie. Bezia była biała, śliczna, pachnąca, a tu widzę szaroburego śmierdzącego diabła. Chłop ze stoickim spokojem wytłumaczył, że to tak ma być bo przez te 3 dni cap ją sobie polewał żeby mu pachniała. W istocie, capiła nieźle.

Po wielokrotnym praniu i suszeniu na słońcu odzyskała swoją białą barwę. Kozę doprałam dość szybko znacznie dłużej trwało to z maluchem w którym jechała.

Ubrania Jacka wylądowały w koszu na śmieci, bo to on musiał ją przytulać w czasie jazdy.

    Przez zimę Bezia tyła i urósł jej brzuch, czekaliśmy więc na koźlątko. Kiedy jednak było znacznie po terminie i nic,wezwaliśmy weterynarza.

   -  Pani, ta koza jest stara jak świat a brzuch ma duży bo zebrała się jej tam woda. Zapisał jakieś lekarstwa i radził żeby ją uśpić.

Żal nam było usypiać, poprosiliśmy znajomego który miał gospodarstwo i dużo siana żeby ją trzymał dożywotnio.

     Naiwnych nie sieją - mawiała moja mama. Teraz wiem że sami rosną.

Dzięki Bogu istnieją sklepy z żywnością.

 

O tym jak spotkałam swoją pierwszą żmiję i dla której z nas to się źle skończyło, już lepiej nie będę pisała.

                                                                                     Krystyna Gotfryd

Centrum Kultury i Kształcenia Ustawicznego
w Krakowie
Al. 29 Listopada 46
31-425
Kraków
12 662 52 87
© 2023 Uniwersytet Rolniczy im. Hugona Kołłątaja w Krakowie
Projekt i wykonanie strony: Dział Informatyki UR
Redaktor strony: Magdalena Boś